sobota, 9 czerwca 2012

Koko koko Madagascar

Rano Air Madagascar poinformował, że jest kolejna zmiana rozkładu. Nowa godzina odlotu została ustalona na 15:00. Mam nadzieję, że rejs się jednak ostatecznie odbędzie, ponieważ wieczorem mamy połączenie do Paryża i chciałbym zdążyć do domu na mecz otwarcia Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w Polsce. Wolny przymusowy czas spędziłem na plaży na leżaku z widokiem na Ocean Indyjski. Cisza, spokojny szum delikatnych fal, z oddali dobiegające odgłosy dzieci, które chodziły po skałkach w poszukiwaniu krabów. Słoneczko przyjemnie ogrzewało ciało. Relaks na koniec wyjazdu, zasłużony po codziennym wstawaniu o 6 rano i mroźnych nocach. Na obiad mieliśmy doskonałą sałatkę z owoców morza, z krewetkami i kalmarami. I to była tylko przystawka. Na Madagaskarze jada się pełne obiady trzydaniowe. Przystawka, główne danie i deser. Od samego przyjazdu jadaliśmy codziennie takie zestawy na obiad i kolację i nie zdziwię się, jeśli przywiozę do Polski 5 kilogramów obywatela więcej. Jedzenie ,które jedliśmy na wyspie było znakomite, ale trzeba patrzeć na to przez pryzmat faktu, że jadaliśmy w dobrych hotelowych restauracjach. Najbardziej popularnym mięsem jest oczywiście Zebu, czyli odpowiednik naszej wołowiny. Zebu są to krowy z długimi rogami i charakterystycznym garbem na grzbiecie. Na talerzy podawane sa najczęściej w postaci steku, szaszłyków czy potrawki. Powiem szczerze, że bardzo mi smakowało. Na wyspie jada się tez dużo ryb, owoców morza i kurczaków. Robią znakomite zupy kremowe z warzyw, zjadłem ich kilka, wszystkie znakomite. W każdej restauracji można zjeść foie gras, jest to chyba narodowy przysmak malgaski, prawdopodobnie z tytułu bycia byłą kolonia francuską. Ja za tym nie przepadam, ale jeśli ktoś jest miłośnikiem wątróbek gęsich musi tu przyjechać, bo jest to raj wątróbkowy. Opuściliśmy nasz hotel Le Paradisier w samo południe, żeby po ponad godzinnej trasie terenowymi samochodami dotrzeć na małe lokalne lotnisko w Toliara. Na miejscu odprawiliśmy bagaże i dowiedzieliśmy się, że zapowiadany na 15:00 samolot jednak nie przyleci, musimy cierpliwie usiąść i czekać. Rozłożyliśmy się na krawężniku na parkingu przed budynkiem i łapaliśmy ostatnie promienie słońca. Kolega Romek miał ze sobą mała butelkę lokalnej roboty rumu, który kupił w wiosce dzień wcześniej. Zapach a w zasadzie odór samogonu powodował odruch wymiotny zaraz po odkręceniu nakrętki. Zaproponował to dwóm miejscowym Malgaszom siedzącym niedaleko, ale ich reakcja była podobna i bimber wylądował ostatecznie w krzakach. Wysłaliśmy naszego kierowcę do najbliższego sklepiku w mieście i za 10$ kupił nam dwie butelki przedniego rumu tzw. Dzamy i Cole. Po kilku drinkach naraz zawyły syreny na lotnisku i wylądował samolot Air Madagascar. Była już 16:30. Wsiedliśmy na pokład z dwoma butelkami Cuba Libre w kieszeni. Na lotnisku nie ma żadnej kontroli bezpieczeństwa, domyślam się więc, że jest to jeden z powodów, dla których AirMadagascar jest na czarnej liście Unii Europejskiej przewoźników lotniczych. Miejsca na pokładzie nie były numerowane. Wystartowaliśmy bez problemów, ale zamiast lecieć bezpośrednio do Antananarivo, pilot skierował maszynę na południowy wschód wyspy i pół godziny później lądowaliśmy w Port Dauphin. Ostatecznie do stolicy dolecieliśmy po 18tej. Morał z tego taki, że każdy kto chce korzystać z przelotów wewnętrznych lokalnymi liniami na Madagaskarze musi robić sobie duży zapas czasu, najlepiej co najmniej 24h. Niestety ze względu na słabo rozwiniętą sieć dróg i szczątkową, prawie nieistniejącą linię kolejową korzystanie z przelotów może się okazać niezbędne. A ceny są wcale niemałe za takie przeloty. Nasz bilet z Toliary do Antananarivo kosztował 200USD. W stolicy zdołaliśmy jeszcze tylko wstąpić do sklepu, żeby kupić kilka butelek rumu na pamiątkę, zjeść ostatnia wieczerzę w restauracji, gdzie oczywiście wybrałem smakowity , soczysty szaszłyk z Zebu i już musieliśmy jechać na lotnisko. Powrót do kraju nastąpił bez komplikacji, zdążyłem na mecz Polska - Grecja, żeby zadać sobie pytanie, po co właściwie oglądam tych patałachów. Wieczorny mecz Rosja - Czechy to był piękny pokaz piłki, ehhh. Wracając do Madagaskaru, stwierdzam, że wyspa posiada olbrzymi potencjał turystyczny. Są tu i lasy deszczowe i góry skaliste i sawanna i plaże oraz małe wysepki. Występujące tylko na Czerwonej Wyspie lemury są wielką atrakcją, tak jak majestatyczne baobaby. Wyspa jest bardzo biedna i nierozwinięta, na ulicach, zwłaszcza poza dużymi miastami widać ubóstwo. Ludzie są ciekawi przybyszów, uprzejmi, nie zepsuci przez masową turystykę. Krajobrazy są urzekające i różnorodne, jedzenie znakomite a ceny dla turystów z Europy bardzo przystępne. Widziałem tylko centralna i południowa część wyspy, ale bardzo chętnie przyjadę tu ponownie, żeby zwiedzić północny kraniec.

piątek, 8 czerwca 2012

czwartek, 7 czerwca 2012

Plaże w Ifaty

Skoro świt o 7 rano opuściliśmy lodowate Isalo Rock Lodge, z włoskim managerem, który wszędzie biegał i węszył. Mieliśmy dziś do przejechania prawie 250km. W drodze zrobiliśmy sobie kilka przystanków. Najpierw żeby przyjrzeć się z bliska majestatycznym baobabom. Rosną rocznie o 15cm. wzwyż i osiągają około 30metrów wysokości. Są niesamowite, żeby objąć egzemplarz, który oglądaliśmy trzeba by z dwunastu chłopa. Mają gładki, równy pień i charakterystyczne powyginane, krótkie gałęzie tylko na czubku. Kolejny przystanek zrobiliśmy w lokalnej fabryce rumu, Była to w zasadzie rozległa wioska, w której pracowało kilkudziesięciu mężczyzn. Pokrojone owoce ubijali długimi kijami w beczkach, a sfermentowany sok destylowali w ułożonym poziomo wydrążonym pniu drzewa. Efektem finalnym była biała przezroczysta ciecz, zwana rumem lokalnym. Nikt od nas z autobusu nie odważył się jednak tego spróbować w obawie przed ślepotą, jedynie kolega z Polski kupił buteleczkę w bliżej nieokreślonym celu.. Jeszcze przed południem dojechaliśmy w końcu na wybrzeże do miejscowości Toliara. Nareszcie pojawiły się wysokie, kołyszące powoli palmy kokosowe. Tu pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i jego pomocnikiem, którzy towarzyszyli nam przez ostatnie 6 dni. Ostatni etap podróży do miejscowości Ifaty pokonaliśmy trzema land cruiserami 4x4, ponieważ nie ma już tu asfaltowej drogi. Jazda trwała około godziny, podczas której mijaliśmy pod drodze wozy drewniane zaprzężone w woły, wioski z glinianymi chatami otoczone drewnianymi palisadami, kobiety z garnkami noszonymi na głowie. Wszędzie tylko piasek i piasek. W jednej z wiosek podszedł do nas tubylec i poczęstował maniokiem, który akurat spożywał. Nic pysznego jeśli mam być szczery, dość mdłe w smaku. Jedno duże piwo później dotarliśmy w końcu do naszego hotelu Le Paradisier nad samym morzem, a trzymając się nazw geograficznych nad Kanałem Mozambickim. Oznacza, to, że jakieś 650 kilometrów dalej znajduje się wybrzeże kontynentalnej Afryki. Akurat był odpływ więc widok nas nie zachwycił, wystające skałki, wodorosty, woda kilkaset metrów od brzegu plaży. Ale już kiedy kilka godzin później woda podeszła prawie pod samą skarpę, na której stał hotel, całość wyglądała bardzo zachęcająco. Mamy ładne bungalowy piętrowe na skarpie z widokiem na morze i zejście bezpośrednio na piaszczystą plażę. Bardzo wygodne i egzotyczne. Na dole salon z łazienką i wypoczynkiem, u góry zaś duże szerokie podwójne łóżko i oszklona panorama 360 stopni. Czułem się trochę jak w latarni morskiej. Kiedy zapadł zmrok poszliśmy z latarkami do buszu na tyłach hotelu i udało nam się wytropić w gęstwinie okaz najmniejszego występującego na wyspie gatunku lemura - tzw. pygmy mouse lemur. Prowadzi nocny tryb życia, dlatego był to najodpowiedniejszy moment, żeby go zobaczyć. Jak sama nazwa wskazuje, przypomina mała myszkę, do tego wystraszoną kiedy naraz kilka osób latarkami świeci jej w oczy. W hotelu mieliśmy niespodziankę, występ lokalnego zespołu folklorystycznego. Przygrywało 7 facetów, na instrumentach domowej roboty, szarpanych typu gitara i bębnach oraz innych wynalazkach. Od strony estetycznej występ uatrakcyjniały trzy kobiety, które równomiernie się kołysały do muzyki, od czasu do czasu wysuwając się na front, odwracając do nas i wykonując pobudzający zmysły taniec pośladków. Muzyka była naprawdę przednia a widoki niepoślednie. Dorobiłem się na tym ostatnim trekingu chyba jednak zapalenia gardła, bo od wczoraj tracę głos. Nie mogę się już praktycznie porozumiewać, z ust dobywa się tylko charkot. Oprócz różnych aspiryn napiłem się też lokalnego lekarstwa na takie choroby, czyli mieszaniny rumu, wyciśniętego świeżego imbiru, limonki i miodu. Zobaczymy czy zadziała. Jutro mieliśmy lecieć do Antananarivo rejsem o 9:30, ale nam go odwołali i mamy przesunięty wylot o dwie godziny. Może dzięki temu po raz pierwszy podczas pobytu pośpię dłużej niż do 6 rano. Minęła już jedenasta, zza okien mojej sypialni na piętrze dobiega łoskot fal uderzający o brzeg oraz odgłosy ptaków, które przysiadają na dachu ze strzechy. Jutro ostatni dzień wyjazdu.

środa, 6 czerwca 2012